deutsche version english version
Lubin 1982
główna  fotografie  archiwum  wystawy  wydawnictwa  linki  forum  blog  kontakt

Tygodnik "Głos" z 7.09.2002 r.

Polowanie na ludzi: zbrodnia nieukarana - Lubin 1982 r.

Dwadzieścia lat temu w czasie pacyfikacji przez siły milicji manifestacji w Lubinie zginęło trzech demonstrantów - Michał Adamowicz, Mieczysław Poźniak i Andrzej Trajkowski. Pomimo upływu tylu lat, osoby odpowiedzialne za tę tragedię nie zostały ukarane.

Po powstaniu "Solidarności" Lubin stał się jednym z ważniejszych ośrodków opozycji na Dolnym Śląsku. Nastroje niechętne władzy nasiliły się po wprowadzeniu stanu wojennego. Sądnym dniem dla miasta stał się 31 sierpnia 1982 r. Władze bezpieczeństwa uprzedzone o planowanych manifestacjach przygotowały mieszkańcom krwawą pacyfikację. Jeszcze przed zapowiadaną demonstracją kierownictwo milicji poleciło wyposażyć oddziały ZOMO w długą broń i bojową amunicję. Po latach nadzwyczajna komisja sejmowa do zbadania działalności MSW stwierdziła, że decyzja o użyciu broni palnej była decyzją polityczną podjętą w celu zastraszenia społeczeństwa.

W drugą rocznicę podpisania porozumień podziemna "Solidarność" wezwała w całym kraju do demonstracji w obronie uwięzionych. Mieszkańcy Lubina spontanicznie odpowiedzieli na ten apel. Zgromadzili się na rynku, gdzie zaczęli układać krzyż z kwiatów, śpiewali pieśni patriotyczne i skandowali hasła: "Uwolnić internowanych !", "Znieść stan wojenny !" itp.

Około godzina 15.30 milicja zaczęła ostrzeliwać tłum petardami i granatami łzawiącymi. Po chwili zomowcy w zwartym szyku rozpoczęli pacyfikację. Rozpraszali zgromadzone osoby, rozdeptali krzyż z kwiatów. Wyciągali ludzi z kościoła, pałowano napotkane osoby, nie oszczędzano dzieci i starszych osób.

Jan Madej, jeden z uczestników demonstracji, po latach opisał te chwile: Dławiący gaz zmusił mnie do przejścia w pobliże Dużego Kościoła. Mieszkańcy okolicznych domów powystawiali naczynia z wodą i herbatą. Ja wraz z innymi ludźmi od czasu do czasu przecierałem wodą zapłakane oczy. Stamtąd udałem się pod kiosk warzywny przy ul. Odrodzenia. Musiałem się na chwilę wycofać z tego miejsca, bowiem od Rynku zaatakowały nas zwarte oddziały milicyjne. Gdy wróciłem ponownie w to miejsce, zauważyłem, że szyba kiosku jest przestrzelona. Wówczas nie miałem już żadnych wątpliwości, że strzelają ostrą amunicją. Jednak pomimo tych strzałów wiele osób nie wierzyło, że milicja używa ostrej amunicji.

Z kolei Henryk Huzarowicz wspominał: Z rękoma w kieszeniach przyglądałem się tyralierze zomowców idących od ratusza. Poczułem gwałtowny ból lewej dłoni. Wyciągnąłem ją z kieszeni, była poszarpana i tryskała krwią. W pierwszej chwili nie wiedziałem co się stało. Później okazało się, że jestem ranny także w prawe przedramię i w brzuch. Stałem bowiem bokiem do linii wystrzału i kula przeszywając mi lewą dłoń przeszła przez brzuch a następnie przez prawe przedramię, gdzie znalazła swój wylot. Miałem jeszcze tyle sił, że starczyło na ucieczkę. Kolega podarł swoją koszulę i opatrzył mi rękę. Traciłem siły. Pamiętam jeszcze, że czterech przygodnych ludzi niosło mnie w kierunku Małego Kościoła.

Ranny został również Mirosław Kwiatkowski: Widziałem, jak trzech milicjantów pobierało długą broń z radiowozu. Tworzono grupy 6-7 osobowe. Niektórzy milicjanci posiadali długą broń i strzelali w kierunku ludzi znajdujących się koło małego kościoła. Zauważyłem, że strzelają z ostrej amunicji, bowiem świadczył o tym sypiący sie tynk ze ścian domów i sypiące się kamyki z muru obronnego. Stojąc na murku i obserwując strzelających milicjantów zostałem postrzelony w głowę. Strzelano do mnie z tyłu. Zostałem ugodzony w kość ciemieniową. Podbiegły dwie kobiety i zaprowadziły mnie do klatki schodowej, gdzie obandażowały mi głowę. Potem ludzie doprowadzili mnie pod DKZM, skąd do szpitala przewiozła mnie karetka pogotowia...
Po rozproszeniu manifestacji zomowcy zaczęli ścigać pojedyncze osoby.

Edward Wertka opowiadał: Trzy milicyjne nyski urządziły rajd w kierunku grupy ludzi, ulicą po trawnikach i skwerkach. Pojechawszy bliżej zaczęli ostrzeliwać ją z granatów i ostrej amunicji. Widziałem w górnym luku wychylonego milicjanta strzelającego z pistoletu maszynowego KBK-AK. Z otwartych drzwi bocznych milicjanci również strzelali, Widziałem, jak puszczono serię, to piach podskakiwał. Niektórzy ludzie kładli sie, inni znów uciekali. Nyski wracały do rynku, by po chwili ponownie ruszyć z nagonką. Rajdy te powtarzały się kilkakrotnie. Jeździli jak kowboje, strzelając za uciekającymi ludźmi. Wróciłem pod Mały Kościół. Stamtąd obserwowałem jak milicjanci strzelają, popisując sie przed sobą nawzajem. Zobaczyłem jak jeden zomowiec wyszedł z grupy i strzelał, celując do wybranych przez siebie celów. Strzelał w kierunku otworu okiennego, znajdującego się w murze obronnym. Sprawdziłem później, że z tego miejsca wyraźnie widać było mostek dla pieszych na Baczynie. A tam przecież został śmiertelnie postrzelony Adamowicz. Zomowiec oddawał pojedyncze strzały. Po chwili usłyszałem krzyk, że na mostku został ktoś ugodzony. Leży na mostku. Grupa ośmiu zomowców ponownie zaatakowała demonstrantów strzelając z ostrej amunicji i petard. Usłyszałem świst kul. Widziałem jak kilku milicjantów wyraźnie celuje i strzela w naszym kierunku. Gdy tylko odwróciłem się, nie zdążyłem zrobić dwóch kroków, poczułem silny ból w prawym ramieniu.

Świadkiem tej sceny był również Maciej Jabłoński: Ktoś krzyknął: "Patrzajcie! Już jest tam ktoś zabity na mostku!" Zobaczyłem, ze dwóch mężczyzn już go niosło. Robili to szybko. Nieśli go tak byle, jak, żeby odnieść jak najdalej. Jeden z nich trzymał go za rękę, drugi za nogę. Tak ciągnęli go po trawie. Milicjanci nadal strzelali. Dlatego też mężczyźni rzucili postrzelonego. Dodaję, że rzucili go głównie z tego powodu, że na łąkę od strony ronda wjechały dwie nysy. Drzwi boczne były otwarte. Były to drzwi przesuwane. W środku widziałem milicjantów. Byli oni w hełmach, ale nie potrafię określić, czy były z przyłbicami. Miały chyba kolor zielonkawy. Nie mogłem tego dokładnie widzieć, gdyż łzawiły mi oczy. Widziałem jednak, że w samochodzie klęczeli milicjanci. Nysy te miały kolor niebieski. Milicjanci klęcząc strzelali. Nie widziałem jaką oni mieli broń. Widać było tylko końcówki luf. Nysy te jeździły z dużą szybkością. Milicjanci strzelali przez cały czas. Przejechały raz przez łąkę a następnie pojechały w stronę kościółka. Widząc te samochody przewróciłem się pod drzewo. Zrobiłem tak, gdyż jechały one nadal. Oprócz mnie pod drzewo rzuciły się dwie kobiety. One płakały, mówiły: "Wykończą nas".

Własnie przez milicjantów strzelających z jadącej nyski zraniona została Brygida Wieczorek: Zauważyłam, że jadą dwie milicyjne nyski. Cofnęłam się pod kiosk Ruchu. Z pierwszej nyski stojący w drzwiach otyły milicjant strzelił do mnie mierząc z krótkiej broni z odległości około 6 metrów. Poczułam ból w nodze. Noga mi zdrętwiała, chciałam jeszcze uciekać, ale upadłam. Wozy milicyjne pojechały dalej nie zatrzymując się. Po chwili podbiegło do mnie kilku mężczyzn. Jeden z nich ścisnął mi udo paskiem, by zapobiec krwawieniu.

Zeznający w czasie procesu fotoreporter opowiedział inny incydent: Na pustej ulicy, milicjant siedzący w otwartych bocznych drzwiach wolno jadącej nyski strzelił do kobiety idącej z dziecinnym wózkiem. Świeca dymna utkwiła w koszyku pod wózkiem. Słyszałem głośny rechot.

Użycie broni palnej przez funkcjonariuszy w momencie, kiedy tłum był już rozproszony, nie było uzasadnione. Demonstranci nie stanowili przecież dla milicjantów żadnego zagrożenia. Zeznali tak również niektórzy funkcjonariusze milicji. Starszy kapral Wiesław Królak stwierdził, że nawet starcia z demonstrantami nie usprawiedliwiały otwarcia ognia. Natomiast Kazimierz Karasiński, członek tego samego plutonu co Królak, pamięta, że ostrą amunicję można było pobierać bez ograniczeń. Naboje znajdowały sie luzem w skrzyniach i nikt nie ewidencjonował ich wydawania. Z kolei Jan Parzybut zapamiętał, że idąc w tyralierze, ktoś wydał rozkaz: "Walić ostrymi". Królak zeznał, że po pacyfikacji jeden z dowódców zakazał mówić o rozkazie strzelania. Niektórzy funkcjonariusze wrzucali ostre naboje w krzaki i do kanałów ściekowych.

Milicja strzelała również w okna pobliskich domów. Edward Kimel był świadkiem takich scen: Będąc na półpiętrze widziałem jak przez okno wpadły na nasz korytarz dwa granaty łzawiące i na ścianę poleciała seria strzałów z bojowej amunicji. Widząc to udałem się do piwnicy. Siedząc tam zobaczyłem, jak ktoś kopnął butem w okno, a następnie do piwnicy wpadł granat łzawiący. Wówczas złapałem ten granat i przez drugie okno chciałem wyrzucić go na zewnątrz. Wtedy padła seria strzałów uszkadzając tynk. Po chwili wpadł jeszcze jeden granat łzawiący.

Z kolei Elżbieta Kwiatkowska obserwowała rozgrywające się zdarzenia ze swojego balkonu: Zostałam raptownie szarpnięta przez ojca za rękę i to uratowało mnie przed uderzeniem granatu z gazem łzawiącym, który wybił szybę i odbiwszy się od framugi upadł na podłogę balkonu. To była straszna noc. Na dachach domów umieszczono kilka reflektorów o bardzo silnym świetle, które penetrowały mieszkania. Po ulicach i podwórkach jeździły milicyjne suki i chodziły patrole strzelające do okien. Strzelanina trwała do wczesnych godzin porannych.

Oficjalnie w tej pacyfikacji zginęło tylko trzech mężczyzn, jednak nieoficjalnie mówi się, że ofiar mogło być więcej. Sprawą użycia broni zajęła się prokuratura wojskowa we Wrocławiu. W czasie śledztwa popełniono wiele błędów - nie zabezpieczono broni i amunicji, nie przesłuchano świadków, zaś na niektórych wywierano presję, by wycofali swoje zeznania. Nie bez powodu, bo trwający nadal stan wojenny sprzyjał takim "bezstronnym" śledztwom. Po kilku miesiącach śledztwo umorzono, uznając, że funkcjonariusze działali w "obronie koniecznej".

W tekście wykorzystano fragmenty książki Stanisława Śniega "Alarm dla miasta Lubina" oraz dokumenty nadzwyczajnej komisji sejmowej do zbadania działalności MSW.

Piotr Baczek

punktpowrót do archiwum
punktna początek strony

© Krzysztof Raczkowiak