deutsche version english version
Lubin 1982
główna  fotografie  archiwum  wystawy  wydawnictwa  linki  forum  blog  kontakt

 

Tygodnik "Konkrety" z xx sierpnia 1990 r.

Śmierć na zdjęciach życia

Ta historia to niemal gotowy scenariusz sensacyjnego filmu. Niemal, bo brakuje w niej jeszcze zakończenia. Nie brakuje natomiast dramaturgii. 31 sierpnia 1982 roku na ulicach Lubina strzelano do ludzi, polała się krew, trzech młodych ludzi powiększyło tragiczną listę śmiertelnych ofiar stanu wojennego. Tego dnia KRZYSZTOF RACZKOWIAK, lubiński fotografik i fotoreporter (związany niegdyś także z "Konkretami") zrobił około 200 zdjęć. Wśród nich i to najsłynniejsze. Grupa mężczyzn w biegu unosząca nieprzytomnego, rannego śmiertelnie w głowę, 28-letniego Michała Adamowicza. Zdaniem wielu, najdramatyczniejsze zdjęcie stanu wojennego w Polsce. Niestety, negatyw z tym kadrem, tak jak i pozostałe, Raczkowiak po raz ostatni widział w sierpniu 1984 roku. Dziś nie wiemy nawet, co zarejestrował jego "Canon" na ponad 150 klatkach.

- To idiotyczne - mówi - o ile w 1982 roku musiałem wypierać się autorstwa zdjęć, to dziś muszę udowadniać, że pojawiające się często niepodpisane reprodukcje pochodzą z moich filmów.

Gdzie są negatywy? Co przedstawiają? Czy ocalone reprodukcje z około 30 kadrów, to już wszystko co pozostało? Zacznijmy jednak od początku.

- W sierpniu 1982 roku byłem na urlopie w Międzywodziu. Wiedziałem, że 31 dojdzie w Polsce do demonstracji. Obawiając się blokad na drogach postanowiłem wrócić dzień wcześniej. Wieczorem 30 sierpnia byłem już w Lubinie i od razu dowiedziałem się, że następnego dnia o 16 planowana jest manifestacja w Rynku. Prawdopodobnie spóźniłem się kilka minut, nie widziałem bowiem ani wjazdu karetki, ani składania kwiatów. Pamiętam jednak, że to co zobaczyłem, nie robiło wrażenia wielkiej demonstracji. Tłumek ludzi, niewielka grupa zomowców, w środku oficer. To on powiedział: "Daję wam 3 minuty na rozejście się!". Po około 10 sekundach zaczęto strzelać granatami łzawiącymi.

Czy to wtedy zrobiłeś pierwsze zdjęcia?

- Nie, było to chwilę później, gdy znalazłem się w mieszkaniu kolegi na parterze budynku vis-a-vis KMPiK-u. Tak zacząłem. Później starałem się być wszędzie tam, gdzie coś się działo. Początkowo jednakowo obawiałem się zomowców, jak i demonstrujących. Ci drudzy mogli mnie przecież wziąć za esbeka przygotowującego materiał pod przyszłe akty oskarżenia. Tak naprawdę, to zacząłem się bać dopiero wtedy, gdy w zagłębieniu obok Wzgórza Zamkowego z drzewa, pod którym stałem, posypały mi się na głowę liście skoszone serią pocisków. Tak, nigdy później już tak się nie bałem...

Przecież w każdej chwili któryś z milicjantów albo zomowców mógł zabrać ci aparat razem z filmami...

- I dlatego po naświetleniu każdego filmu biegłem szybko do domu. Tam brałem tylko jedną kasetę z nowym filmem, a naświetloną dawałem do przechowania sąsiadom.

Ciągle słyszę, że fotografujących było wielu...

- ...ale ja nikogo nie widziałem. Owszem, zauważyłem jednego, który pierwszego dnia filmował 16-tką. Był to chyba sprężynowy "Krasnogorsk". Tyle, że osoba ta bardzo często chroniła się za milicyjnym kordonem lub w niebieskiej nysce. Natomiast drugiego dnia, już l września widziałem kogoś z filmową 8-ką. Ta sama osoba, już później bardzo swobodnie poruszała się po lubińskiej komendzie. Tego samego dnia widziałem też ekipę z kamerą video. Kręcili dla jednej z amerykańskich telewizji. Poznałem najmłodszego z braci Pijanowskich, pamiętałem go jeszcze z egzaminów na "operatorkę" z lat 70. Co się z tymi filmami stało? Nie wiem. Nigdy nie widziałem nawet fragmentu. No, owszem, kilka zupełnie amatorskich zdjęć, bardzo nieostrych, robionych jak gdyby spod kurtki, jakimś kiepskim aparatem. Zdjęcia robione najprawdopodobniej l września przez Jerzego Kosińskiego zobaczyłem po raz pierwszy kilka dni temu na wystawie. To wszystko.

Twoich zdjęć, poza nielicznymi, też właściwie nie ma. Ile ich zrobiłeś?

- Policzmy. Pierwszego, najbardziej dramatycznego dnia zrobiłem 6 filmów, czyli około 200 zdjęć. Drugiego, kolejne 3 filmy, czyli jeszcze setkę. Trzeciego dnia, z dziesiątym filmem w aparacie zostałem zatrzymany. Zresztą najgłupiej, jak można. Ubrałem się w dawno nie noszoną marynarkę z opornikiem w klapie. Zauważył to zomowiec i wylądowałem najpierw w nysce a potem w lubińskiej komendzie. Jeszcze w nysce jeleniogórski sierżant twierdził, że nie takie aparaty rozbijał różnym kozakom u siebie. Parę godzin później wylądowałem w esbecji na Jaworzyńskiej w Legnicy. Tam wywołano film, było na nim zaledwie kilka ujęć, i... razem z aparatem zostałem zwolniony. Cóż, oni na zdjęciach niczego nie zobaczyli. Film wywołali standardowo. Skąd mogli wiedzieć, że naświetliłem go pod tzw. forsowne wywołanie? Strata nie była zbyt wielka.

Tymczasem u sąsiadów czekały naświetlone, ale nie wywołane filmy, które mogły w każdej chwili wpaść w ręce SB. Oczywiście, tylko wtedy, gdybyś spróbował je zabrać do domu.

- I tak zrobiłem. Już 3 września wieczorem wywołałem je u siebie w domu. Następnego - chyba zgodnie z regułą, że pod latarnią najciemniej - robiłem odbitki w... redakcji "Konkretów". Tak czy owak były to zaledwie 3 komplety po około 30 zdjęć. Jeden przez Ryszarda Pollaka przekazałem SDP, drugi - też przez niego - trafił do Szwajcarii, a trzeci przekazałem jednemu z działaczy lubińskiej "Solidarności"". Negatywy na dwa lata schowałem na wsi pod Lubinem.

A jednak to, co ocalało, to nie schowane negatywy, ale właśnie puszczone w świat odbitki...

- ...zaraz, zaraz. To niezupełnie tak i nie tak szybko. Fakt, już jesienią 82 roku, gdy byłem we Wrocławiu, jedna z koleżanek zaproponowała mi kupno około 20 zdjęć z ...Lubina! Później zamieścił je "Tygodnik Wojenny" i biuletyn "CDN". Charakterystyczną cechą tych reprodukcji były czarne przesłony na oczach bohaterów zdjęć uniemożliwiające identyfikację. Potem swoje zdjęcia oglądałem w wielu wydawnictwach. Tych z podziemia i z Zachodu.

A co się stało z negatywami?

- Na początku sierpnia 1984 roku wyjeżdżałem do RFN. Wydobyłem negatywy i schowałem je pod podszewką nesesera. Na granicy trochę się pociłem, ale nie byłem kontrolowany. Zatrzymałem się w Berlinie Zachodnim i poszedłem do redakcji polskojęzycznego "Poglądu". Tam spotkałem pana Wojciecha Drozdka i zapytałem, czy byliby zainteresowani zdjęciami dokumentującymi wydarzenia lubińskie. Odesłał mnie do naczelnego pisma, pana Edwarda Klimczaka. Ten stwierdził, że owszem, są zainteresowani, ale nie odbitkami, lecz kopią negatywów. Poprosił o zostawienie filmów, po które miałem się zgłosić przy najbliższej okazji. Tak się złożyło, że następna trafiła mi się dopiero po pięciu latach.

Negatywów nie było?

- Gorzej! W redakcji "Poglądu" powiedziano mi, że nikt im nigdy ich nie przekazywał. Nie wytrzymałem i po powrocie do kraju napisałem o tym do "Tygodnika Solidarność", telewizyjnego "Studia Solidarność" i do "Gazety Wyborczej". Tylko "TS" opublikował mój list. Natomiast "Gazeta Wyborcza" przesłała go do... zachodnioberlińskiego "Poglądu"! W październiku ubiegłego roku otrzymałem od pana Klimaczaka odpowiedź. Mówiąc krótko - zaprzeczył, że kiedykolwiek otrzymał ode mnie negatywy. Nie dość, że człowiek ten bezczelnie kłamie, to jeszcze zażądał przedstawienia mu ...pokwitowania! Pokwitowania stwierdzającego przekazanie filmów "Poglądowi". I pomysleć, że sześć lat temu wydawało się, że był to najlepszy sposób na ocalenie filmów. Kto wtedy myślał o dodatkowych zabezpieczeniach?

Może filmy istnieją, a niewiedza szefów "Poglądu" potwierdza tylko fakt sprzedania negatywów? To był przecież niezły towar chętnie publikowany w różnych wydawnictwach zachodnich?

- Nie wiem. Co prawda w październiku ubiegłego roku dostałem list ze Stanów Zjednoczonych, w którym były mieszkaniec Lubina twierdzi, że wie gdzie są filmy i u kogo należy ich szukać, ale chociaż napisałem do niego, to więcej się nie odezwał.

Cóż zatem pozostało?

- Tylko zestaw około 30 zdjęć, reprodukcji ze zrobionych kiedyś przeze mnie mnie odbitek, które załatwiła mi koleżanka z Wrocławia. Zatem to, co mogę dziś zaproponować, to już trzecie kopie. I to niestety widać. Z tego właśnie powodu straciłem szansę na opublikowanie mojego zdjęcia w katalogu wystawy dokumentującej polityczne losy naszego kraju w latach 80., mimo że na wystawie pokazanych zostanie moich 11 zdjąć. Właśnie tych "lubińskich". Szkoda, bo wystawa jest znacząca, organizowana czasie Dni Nauki i Kultury Polskiej w RFN, otwarcie w Bremie już 26 września.

Utraciłeś zdjęcia życia?

- Chyba tak...

... sławę i spore pieniądze?

- Tego nie jestem pewien. Chociaż ostatnio za reprodukcje moich zdjęć nawet mi zapłacono. Po 40 tysięcy zł za zdjęcie dostałem od "Tygodnika Solidarność". Wcześniej nie publikowano nawet nazwiska autora. Jedyne pieniądze, jakie dostałem, to przekaz na chyba 5 tysięcy złotych, od działającego wówczas w podziemiu Dariusza Fikusa z SDP. A że było to w stanie wojennym, na przekazie był dopisek "za zdjęcia z wesela".

Z Krzysztofem Raczkowiakiem rozmawiał
Grzegorz Żurawiński

punktpowrót do archiwum
punktna początek strony

© Krzysztof Raczkowiak